Wspomnienie o Erneście Bryllu

Wczoraj minęła pierwsza rocznica śmierci mojego przyjaciela i mistrza Ernesta Brylla. Jakie to szczęście, że dane mi było poznać tego niezwykłego człowieka. Poniżej moje wspomnienie, które ukazało się w  książce "Ten Bryll ma styl"  na 88. urodziny poety. 

==============================================================

Ernest Bryll pojawił się w moim życiu na przełomie 2007 i 2008 roku. To znaczy wtedy poznałem go  osobiście, bo nazwisko i postać  znałem z lekcji języka polskiego. Pamiętałem też jego sztandarowe wiersze, choćby „Wciąż o Ikarach głoszą”. Ale nigdy nie myślałem, że będę  śpiewał jego poezję. W 2006 roku wydałem swoją pierwszą płytę zatytułowaną "Pieśń o Bogu ukrytym", opartą na młodzieńczym poemacie Karola Wojtyły. To było rok po śmierci Papieża. Sporo z tym programem koncertowałem, w różnych miejscach w Polsce, później także dla Polonii za granicą. 

     W kilku miejscach po tych koncertach podchodzili do mnie ludzie i prosili, abym nagrał płytę z wierszami Ernesta Brylla. Na ogół nie lubię takich sugestii. Wolę sam wybierać sobie repertuar. Ale takie propozycje usłyszałem z ust kilku osób. Uznałem, że to nie może być przypadek. 

Poszedłem do księgarni, kupiłem jego tomiki, zacząłem się w nich rozczytywać. I trafiłem na takie wiersze, w których Bryll podejmuje wątki ewangeliczne w bardzo nieoczywisty sposób. To nie są standardowe wiersze religijne, tylko bardzo głęboka poezja, w której odniesienie religijne jest punktem wyjścia do głębokiej refleksji. Żaden ksiądz-poeta  nie napisałby tak jak Bryll: „Czy przyjdzie czas, że zatęsknimy choć do nienawiści, jaką miał Judasz, bo w niej żyła miłość”. Bryll często mówi, że niełatwo być księdzem i pisać wiersze. Urzędnik Pana Boga musi się trzymać się w ryzach, nie wychodzić poza pewne ramy czy dogmat. Jemu wolno więcej. 

Wziąłem więc na warsztat te wiersze, zacząłem pisać do nich muzykę i gdy już miałem kilka gotowych piosenek, zacząłem się zastanawiać, kto z moich znajomych może znać Ernesta Brylla. I olśniło mnie - Rafał Porzeziński! Zadzwoniłem do niego i poprosiłem, żeby przekazał Bryllowi moją płytę z wierszami Wojtyły i powiedział mu, że chcę nagrać płytę z jego poezją. Trwało to chyba miesiąc, Rafał oddzwonił, oznajmił, że Bryllowie przesłuchali moją płytę i chcą się spotkać. Porzeziński pracował wtedy w Radiu Józef. Ernest był z nim związany, jako gość pojawiał się na antenie bardzo często. Jednocześnie współpracowali w pierwszej TV Puls. Ernest był tam kierownikiem literackim i opiekował się młodymi dziennikarzami. Ja też miałam epizod współpracy z TV Puls,  ale to już było później, kiedy telewizję przejęli Amerykanie. 

    Kiedy pojawiłem się w domu Państwa Bryllów, Ernest natychmiast kazał do siebie mówić po imieniu. Było to dla mnie zaskoczenie: legenda literatury, starszy ode mnie o 43 lata i mam mu mówić na "ty". On jakby to wyczuł i powiedział: skoro mamy razem płynąć na tych galerach, to nie możemy być na pan. To przełamało lody, ale tylko trochę, ponieważ ta pierwsza rozmowa była dla mnie dość stresująca. Miałem wrażenie, że jestem na egzaminie polonistycznym. Ernest chciał wiedzieć, czy znam się na poezji, jakich poetów lubię. Później szczegółowo pytał o swoją poezję, był bardzo ciekaw, które wiersze wybrałem, i dlaczego. Egzamin chyba zdałem. Już wtedy pojawiła się między nami chemia artystyczna, ale nic nie zapowiadało naszej zacieśnionej współpracy i przyjaźni. 

      Ciekawe, że kiedy opowiadałem mu o jego wierszach i o tym jak je odbieram, przerwał mi i powiedział:  - Wiesz, to wszystko się układa w taką opowieść, a właściwie pytanie - co się z nami stało? 

     Dla mnie urodzonego w 1978 roku to nie było takie oczywiste. Bo to jego pytanie „Co się z nami stało?” było odniesieniem do lat 80., do zrywu "Solidarności", wielkich nadziei, poczucia wspólnoty narodowej, a później rozczarowania tym, co z tego zostało. To bardzo mocno pobrzmiewa w tej twórczości. Może dlatego mówi się o jego poezji, że nawiązuje do tradycji romantycznej, do wieszczów. Dla Ernesta bardzo ważny jest narodowy kod kulturowy, jego ciągłość, wspólnota, prawdziwe bycie razem, a bardzo bolą go podziały, wzajemna wrogość tych, którzy kiedyś byli przyjaciółmi i walczyli o wspólną sprawę. Ja z uwagi na wiek, nie mogłem być uczestnikiem tych wydarzeń i emocji z nimi związanych, ale głęboko je odczuwam. Ernest mówi często, że lubi ze mną pracować, bo ja rezonuję. Jak się domyślam, rezonuję z jego poezją i z jego wrażliwością. 

To wszystko doprowadziło do nagrania naszej pierwszej płyty „Bryllowanie”, która ukazała się 1 marca 2009 roku, w 74. urodziny poety. Na koncercie promującym płytę zaśpiewaliśmy razem jego autoironiczny wiersz "Oj, gębo moja":

 

     Oj, gębo moja. Zbyt smutny

     Jęzor ci urósł. Na wietrze

     Powiewa. Lecz gdy bezwietrznie

     Zaraz go ktoś przydepcze

     Butem podkutym.

     A miał jęzor wesoło zaganiać

     Pieśni w taki kraj uradowania

     Że nie złapiesz nawet kropli oddechu

     Tyle będzie sukcesów w tym śmiechu

 

Ten wiersz pokazuje ogromny dystans poety do siebie samego. Bo niby jest rozczarowany, niby urósł mu „ten smutny jęzor”, ale potrafi się też z tego śmiać, śpiewać, a nawet tańczyć. Ja mu ten wiersz zaśpiewałem wtedy na pierwszym spotkaniu. I „gęba” mu się roześmiała. Nie było tego „smutnego jęzora”, tylko śmiech i słowa: - O, i to jest to!

     Nasz pierwszy koncert  był z jednej strony pełen głębokiej refleksji nad tym, co się z nami Polakami stało, a z drugiej był przełamywany piosenkami trochę prześmiewczymi. To było na przykład w "Odzie świątecznej" (o tych, co „koszmary oglądają w telewizorach”, a potem „jak zaklęci śpią cicho, płytko, bez pamięci”). Czy w "Uciekali błogo" (bo „wierzą, że skrzydła pod garbem się klują”). O niezwykłym dystansie do siebie opowiada piosenka, która napisał, kiedy został ambasadorem: "Nie pytaj ptaka...". Żartowałem, że prawdopodobnie przyszła do niego jakaś młoda dziennikarka, być może po polonistyce, i zadała mu pytanie: - Panie Erneście, jak to się dzieje, że pan pisze te wiersze? Kiedy ta wena do pana przychodzi? – a on odpowiedział jej słowami piosenki: - Nie pytaj ptaka jak się lata, bo spadnie, żeby odpowiedzieć". A tak naprawdę Ernest napisał tę piosenkę w Irlandii, gdzie był ambasadorem i bał się, że świat dyplomacji, a może i polityki go wciągnie i nie będzie mógł być dłużej poetą. Widział to po swoich kolegach. Miał poczucie, że bardzo trudno być człowiekiem elit politycznych i równocześnie pisać wiersze.

Czy płyta "Bryllowanie" się podobała? Tak, ale umówmy się: piosenka poetycka w XXI wieku to nisza artystyczna. Zainteresowałem się nią na fali popularności Jacka Kaczmarskiego, który w 1990 wrócił z emigracji, a jego kasety sprzedawały się w niebywałych nakładach. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych powszechny entuzjazm malał. Zainteresowanie tą piosenką niby wciąż było, ale wielkie wytwórnie nie chciały jej wydawać, a rozgłośnie radiowe promować. Ale nie narzekajmy, wspólnie z Ernestem Bryllem nagrałem pięć płyt, w tym jedną książkę z płytą, a nasze wspólne występy cieszyły się dużym zainteresowaniem. Było ciekawie, ja przyciągałem na nasze koncerty nieco młodszą publiczność, ale Ernest  Bryll tę dojrzałą, która  pamiętała go z wcześniejszych dokonań. Wrażenie robiła nasza relacja na scenie: bo oto dwóch artystów z kompletnie różnych pokoleń doskonale się dogaduje, potrafią z siebie żartować i śpiewać razem ku uciesze publiczności. 

     Ernest opowiadał mi kiedyś, że w młodości bardzo chciał śpiewać, miał ponoć dobry głos, ale nigdy jakoś się nie odważył. Kiedy oglądałem programy telewizyjne z lat siedemdziesiątych z jego udziałem, byłem zaskoczony elokwencją, szybkością mówienia. Ale głos miał o wiele wyższy. Kiedy go poznałem, jego tembr był o wiele niższy. Bardzo dobrze czytał swoje wiersze. Opowiadał mi, że nauczył się tego dopiero w stanie wojennym, kiedy występował w kościołach. To miejsce wymagało dostojnego, wolnego i wyraźnego czytania. To mi imponowało, bo niewielu poetów dobrze czyta swoje wiersze. 

Mówiłem wcześniej o rozczarowaniu Ernesta tym, co się stało z Polską i Polakami po 1989 roku, tym rozmienieniem kapitału duchowego i wspólnotowego na drobne. Wydaje mi się, że to było też rozczarowanie tym, że znaczenie poezji zmalało. Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte to był na pewno jego najlepszy czas. Na wieczory autorskie przychodziło mnóstwo słuchaczy, o poezji ludzie dyskutowali, nakłady tomików poetyckich były ogromne! W latach dziewięćdziesiątych głos poety przestał już mieć takie znaczenie. To go na pewno bolało.

Płytę "Bryllowanie" nagrałem bez żadnej ingerencji autora. Ernest wiedział, które piosenki wziąłem na warsztat i dał mi wolną rękę. Wiedział, że ja ich nie wywrócę do góry nogami. Jestem być może jednym z nielicznych kompozytorów, którzy go nie prosili o dopisanie czegoś, albo zrezygnowanie z jakichś fragmentów. A trzeba wiedzieć, że do jego poezji nie tak łatwo tworzy się muzykę, ponieważ to nie są wiersze sylabotoniczne. Trzeba uchwycić pewien rytm wewnętrzny tej poezji, złapać nieregularne rymy i dostosować się do częstych przerzutni. To wszystko powoduje jednak, że można stworzyć ciekawe piosenki. 

     Na ogół kompozytorzy uwielbiają, kiedy wszystko się zgadza, pasuje do siebie, wtedy łatwo taki wiersz oprawić w muzyczne ramy. Mnie pomogło wcześniejsze doświadczenie z poezją Wojtyły, która jest jeszcze bardziej nieregularna. Potrafiłem okiełznać tę poezję, starałem się niczego nie skreślać, nie robić słowno-muzycznych kompilacji. Jeżeli autor się wypowiedział w konkretnej formie poetyckiej, to trzeba tej formy się trzymać. Moja zasada: nie zmieniam wiersza! I to się Ernestowi podobało. Cieszył się też, że na nasze koncerty przychodzi publiczność. To w zasadzie było jego jedyne zmartwienie: czy bedą ludzie? Gdy dostawał informacje, że sala jest wypełniona po brzegi, był w swoim żywiole. 

Te wspólne występy bardzo nas do siebie zbliżyły, można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Ale przy okazji książki, która później napisaliśmy, "Duchy poetów" [w 2013], Ernest powiedział, że on się z poetami nie przyjaźnił. To było dla mnie zaskakujące. Z czego to wynikało? Z zazdrości? Z megalomanii artystów, którą trudno znieść czasami? Z tego, że jest outsiderem? Opowiadał o swojej przynależności do Pokolenia Współczesności, ale też mówił, że musiało sporo lat minąć, aby mógł powiedzieć coś swoim głosem. Miał świadomość, że głosem tamtego pokolenia został jednak Stanisław Grochowiak. Miał dla niego szacunek, musiał się jednak od niego jakoś „odbić” i w tamtej grupie już być nie mógł. 

     Być może to mnie też z Ernestem łączy. Zawsze miałem w sobie jakąś tęsknotę do bycia w grupie, z drugiej jednak strony nie bardzo pasowałem do żadnej. Bardzo ciekawie przez to ułożyła się moja droga. Wywodzę się ze środowiska piosenki poetyckiej, zaczynałem na krakowskim Studenckim Festiwalu Piosenki w 1995 roku, a popularność zdobyłem w nurcie muzyki chrześcijańskiej. Można powiedzieć, że jestem na granicy dwóch nurtów: tzw. Krainy Łagodności i muzyki chrześcijańskiej. Podobnie zresztą jak Antonina Krzysztoń. Wpływ na to miała z jednej strony płyta oparta na wierszach Karola Wojtyły, ale także płyty z poezją Ernest Brylla przesiąknięte wątkami religijnymi i odwołaniami do Ewangelii. Jestem więc i tu, i tu, ale tak naprawdę to nigdzie nie przynależę. Jestem trochę z boku. Podobnie jak Ernest: jest kościele, ale zawsze ma do niego swoisty dystans, czasami nawet  krytycyzm, kiedy pisze w sposób nieoczywisty, z zupełni innej  perspektywy.

     Tego nauczył się między innymi od Grochowiaka. Że pisanie poezji zaczyna się od punktu, z którego obserwuje się rzeczywistość. Że trzeba ją trochę poobracać, a czasem zajrzeć jej pod spódnicę. Warsztat jest ważny, styl także. Ale chyba najważniejsza jest ta perspektywa, miejsce z którego piszę. Czy z perspektywy zwykłego człowieka czy artysty? Czy jest mi bliżej do salonu czy chłopa ze wsi? Czy szukam w ludziach dobra i zrozumienia czy jestem ich sędzią? Myślę, że nie bez powodu to właśnie Ernest napisał wiersz, który wyśpiewałem, "Aniele mych pradziadów chłopskich"…

Niezwykły stosunek do ludzi Ernest pokazał w książce „Duchy Poetów”. On o nikim tam nie mówi źle. Książka, z której jestem bardzo dumny, powstała przypadkiem. W 2010 zaproszono nas do udziału w koncercie w ramach Tryptyku Zaduszkowego w Koninie. Trzy dni koncertów. Rozmawiałem z Ernestem: - Wspólny koncert w kościele, co ty na to?  - Wiesz co? Mam wiele wierszy o moich kolegach. Przytoczył nazwiska, większości nie znałem. - Czyli co? Możemy taki program zrobić? Nazwaliśmy go chyba "Cierpliwe cienie zmarłych", tytułem jednego z wierszy Ernesta. Zaczął opowiadać, jak to on – ciekawie o poetach, którzy odeszli, później mu się przyśnili, i o których napisał wiersz. Niektóre z tych postaci, szczególnie te mi znane, nabrały dla mnie  innego wymiaru. Broniewski, o którym się mówiło - komunista, pijak, żołnierz, w jego opowieści objawia się jako postać niezwykle dramatyczna, z tysiącem sprzeczności, świadoma swoich błędów.  Bryll   Broniewskiego wyciągnął z otchłani. Dzięki niemu pokochałem jego wiersze, a jeden nawet zaśpiewałem. 

     Rozmawialiśmy najpierw u Ernesta w domu, później przenieśliśmy te rozmowy do Radia Warszawa, a następnie postanowiliśmy ich zapis wydać w formie książkowej. Książkę miało wydać Wydawnictwo Iskry. Tyle że mnie zależało na książce z płytą, a prezesa Uchańskiego płyta nie interesowała. Poradził Bryllowi: - Dopiszcie coś o Miłoszu, o Stachurze, te nazwiska wciąż maja nośność.  A Bryll: - Ale oni mi się nie przyśnili!  To mnie ujęło. Ernesta nie interesowało podejście komercyjne, ale prawda. Uznaliśmy, że zostaje tak jak jest i wydajemy sami książkę z płytą "Duchy poetów" w 2013.

Płyta "Golgota Jasnogórska" to rok 2012. Kiedy zacząłem studiować poezję Ernesta, doszedłem do Golgoty. Zacząłem robić muzykę do jego wierszy-stacji, doszedłem do połowy i  przestałem. Dlaczego? Nie wiem. 

    Odpowiedź przyszła później. W grudniu 2011 w Częstochowie zagrałem charytatywny koncert z Joanną Lewandowską, śpiewającą aktorką, doskonałą  interpretatorką piosenek. Po koncercie zabrała mnie na Jasną Górę. Powiedziała: - Muszę ci coś pokazać. Koniecznie!

     Mało kto wie, że nad kaplica Matki Boskiej są krużganki i tam właśnie jest eksponowana "Golgota Jasnogórska" Jerzego Dudy-Gracza. Niesamowite obrazy, ale miejsce dla nich nie jest najszczęśliwsze,  choć symboliczne. Jest tam ciasno, mało światło, w takich warunkach trudno te obrazy kontemplować. Jak się tam znalazły? To wotum dziękczynne wybitnego polskiego malarza za udaną operację serca. Kiedy podziwiliśmy wspólnie te obrazy, powiedziałem Joannie o wierszach, które Bryll napisał do tych obrazów. Nie znała ich, ale zareagowała natychmiast:  - Musimy to razem zaśpiewać.  

     Zabraliśmy się do roboty. Ernestowi głos kobiecy bardzo się spodobał, bo tej jego Drodze Krzyżowej dodał dramatyzmu. Ja głosowo bardziej w barytonowych dołach, ona hen wysoko, z przejmującym miejscami krzykiem. Do tego forma bardzo ascetyczna, gitara i trzy głosy. Dzięki temu tekst Brylla był na pierwszy planie i mógł rzeczywiście przykuć uwagę słuchacza. Od razu pojawiło się wiele propozycji koncertowych z całej Polski, ruszyliśmy w trasę, ale szybko się okazało, że dla Ernesta to jednak zbyt duży wysiłek.

     30 marca 2012 wystąpiliśmy w Parafii pw. Maksymiliana Kolbego Słupsku w ramach Drogi Krzyżowej. Następnego dnia w hotelu podczas śniadania  Ernest nagle zaczyna mi dziękować:  - Cieszę się bardzo, że mnie się jeszcze to na starość zdarzyło – pierwszy raz od niego takie słowa usłyszałem. – Że mnie wyciągnąłeś i możemy występować. Wielu moich kolegów już tylko w domu siedzi i narzeka, a ja cały czas jestem aktywny. I dalej, jak to on, swoim jakby natchnionym głosem: - Ale słuchajcie, miałem niezwykły sen. Śnił mi się anioł, który prasował żelazkiem niebo. Było to stare żelazko z duszą. Anioł mówi do mnie: Bryllu, twoja dusza jest podzielona i nie mieści się do tego żelazka. Zrób coś z tym, bo mi się niebo nierówno prasuje. 

     Zaśmiałem się. Ernest chciał się czegoś napić, zaczęła mu drżeć ręka, rozlał herbatę, zaczął bełkotać. Przerażeni, z trudem doprowadziliśmy go do jego pokoju, dzwonimy po pogotowie. Wyglądało to na udar, może wylew. Lekarka go uspokoiła, kazała się rozebrać. Ernest:  - Ale mam zdjąć górę czy dół? Pomyślałem, że chyba nie jest z nim tak źle. Ale zabrano go na obserwację. Do szpitala w Słupsku z Warszawy przyjechał jego syn, przyjechała żona. Następnego dnia mieliśmy grać w Białogardzie, kolejnego w Szczecinie, wszędzie czekano na Ernesta Brylla. Co mamy robić? Odwołać koncerty? Ernest kazał nam jechać dalej i grać bez niego. To był trudny moment. Koncerty były udane, ale jednak część publiczności była zawiedziona, że nie spotka się z Mistrzem. Na szczęście wszystko dla Ernesta skończyło się szczęśliwie. Lekarze stwierdzili jakiś mikroudar, który żadnych zmian w mózgu nie pozostawił. Żona Ernesta Małgosia powiedziała nam jednak: - koniec z koncertami poza Warszawą.

     Przyjęliśmy tę decyzję ze zrozumieniem. Chociaż dla mnie była szczególnie trudna. Zdałem sobie sprawę, że nie będę mógł z Ernestem promować ani "Golgoty Jasnogórskiej", ani "Bryllowania", ani "Duchów Poetów", które wtedy przygotowywałem. 

Po latach jednak mam w sercu przede wszystkim wdzięczności. Koncertowaliśmy intensywnie przez 4 lata, zrealizowaliśmy razem wspólnie pięć projektów: "Bryllowanie", "Bryllowanie Live", "Zejdźmy się jak na wilię", "Golgotę Jasnogórską" oraz "Duchy Poetów". Miałem też przyjemność i zaszczyt organizować jego koncerty jubileuszowe z okazji 50. lecia pracy twórczej oraz 80. oraz  85. urodzin. Stałem się także regularnym gościem otwartego domu Państwa Bryllów. Napisałem piosenkę pt. "Madonna od popaprańców" dla żony Ernesta Małgosi. Tak poeta nazywa swoją towarzyszkę życia.  Utwór jest jednym z moich najbardziej popularnych, śpiewają go przy ogniskach, w schroniskach, a nawet na pielgrzymkach. 

Write a comment

Comments: 0