Do toczącej się debaty o działalności charyzmatyka o. Johna Bashobory chciałbym dorzucić swój kamyczek. Po pielgrzymce osób niepełnosprawnych w 2008 roku, w której uczestniczyłem jako wolontariusz, znajomość z moim podopiecznym, upośledzonym umysłowo Markiem i jego rodziną przerodziła się w zażyłość. Często ich odwiedzałem. Za każdym razem Marek witał mnie słowami: - Marcinu, ty skurw…., przyjechałeś do Mareczka, masz colę? Oczywiście miałem i od razu mu ją wręczałem. On podnosił ją do góry niemalże tak jak piłkarze puchar świata na mundialu. Pani Barbara, mama Marka, żaliła się, że od czasu do czasu trudno z nim wytrzymać. Dostawał napadów agresji, bił, gryzł, rozbijał nawet szyby w drzwiach pokojowych. Dlatego zdesperowana poprosiła mnie, abyśmy razem pojechali do Lublina właśnie na spotkanie z o. Bashoborą. Miała nadzieję, że to coś pomoże. Wybraliśmy się we czworo, Marek, jego rodzice i ja. Nie należę do zwolenników ruchu charyzmatycznego, chociaż wierzę, że dla wielu ludzi taka forma duchowości jest czymś niezwykłym i głębokim. Już samo zderzenie naszej polskiej powściągliwości z afrykańską radością i spontanicznością było wartością samą w sobie. Podobno czarnoskórzy mieszkańcy Afryki modlą się całym ciałem. My biali, ze świata zachodniego, modlimy się raczej głową. Wszystko zresztą poddajemy dość szybkim osądom. Zapytałem pana Czesława, ojca Marka, jak mu się podobał o. Bashobora. On bez dłuższego zastanowienie odparł: - Dla mnie to taki pajac, tańczy na ołtarzu… Uśmiałem się strasznie. Ale potem nie było mi do śmiechu. Po mszy pod zakrystią ustawił się tłum ludzi z chorymi dziećmi. Rodzice liczyli, że o. Bashobora pomodli się nad nimi. Ale o. John się nie pojawiał. Któryś z księży powiedział, że śpi, bo jest zmęczony. Atmosfera zaczęła się robić napięta. W tłumie ludzi stałem też i ja z Markiem. Jedna z kobiet spytała mnie, wskazując na Marka: - Pan z nim? Takiemu to nie pomoże… Krew się we mnie zagotowała. Gdybym nie był w kościele, pewnie bym jej odparował: - Za to Pani pomoże… Ale powstrzymałem swoją złość, zostawiłem Marka z mamą i wyszedłem z kościoła. Było bardzo zimno, padał śnieg, więc poszedłem schować się do samochodu. Spędziłem w nim pewnie z godzinę, strasznie mi się dłużyło i kiedy postanowiłem wysiąść, zobaczyłem biegnącego w moim kierunku Marka. Miał rozłożone ręce i krzyczał: Marcinu, ojciec John mnie uzdrowił. Zacząłem się śmiać. Wszystko mi odpuściło i pomyślałem sobie: - Mnie też Mareczku, mnie też…
Marcin Styczeń (Thursday, 23 July 2015 15:52)
Nie popełniam żadnych gaf... Proszę czytać ze zrozumieniem. Te słowa wypowiedział niepełnosprawny Marek...
poprawna (Thursday, 23 July 2015 15:25)
o.John zawsze powtarza że on nie uzdrawia tylko Jezus ! proszę nie robić takich gaf.